skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 13 listopada 2010







26 października, wtorek
W związku z wczorajszą decyzją wracamy tą samą trasą. Napotykamy karawany mułów (przy okazji uczę się odróżniać muły od osłów i poznaję ich cechy – takich to mam mądrych kolegów w ekipie!). Uparcie fotografuje murki modlitewne, które należy mijać zawsze z lewej strony. Mijamy małe wioski i poletka, które wieśniacy uprawiają metodami z głębokiego średniowiecza – widzę sochę, brony itp.
Droga jest piękna, ale choć znana to uparcie długa i mozolna. Na obiedzie spotykamy się ponownie w Lakowie, gdzie m. in. uzupełniamy zapas worków, które podkładamy pod namioty, bo bardzo tu wilgotno.
Potem wędrujemy zmieniając brzeg rzeki jakby z powrotem, ale w kierunku głównej doliny. Przechodzimy przez malowniczy most, zawieszony nad rzeką. Takich mostów jest tu wiele. Tak, ktoś z lękiem przestrzeni miałby tu trudne życie. Nawet ja czasem przypominam sobie słowa Osła, ze „Shreka’: „nie patrz w dół, w dół nie patrz!” Oswajanie leków sprawia wielką radość, ale bywa, że napotykamy niespodziewane przeszkody. Michał znalazł się na moście wiszącym wraz z osłami, które wcale nie zamierzały zwalniać, wiec to on musiał przyspieszyć, by przypadkiem nie przyszło im do głowy go wyprzedzać. Ja na pewnym, szczególnie dziurawym, mostku postanowiłam wyjątkowo postawić na ostrożność, Gdy tak sobie dreptałam wsłuchując się w osłową mantrę poczułam, że mostek nadzwyczaj się kolebie. Obejrzałam się – już ta czynność wydawała mi się szaleństwem nad kipielą wodna kilkanaście metrów pod moimi stopami – i ujrzałam jakichś tragarzy objuczonych ponad wszelka miarę popier… w dyrdy po tym samym mostku co ja. Świat wirował coraz szybciej, więc nie pozostało mi nic innego jak… biec! Uff! Teraz gdy spoglądam sobie w przepaście (przecież nikt tu nie stawia barierek) przypominam sobie słowa Endrju: „Co za problem, przecież codziennie ryzykujemy tu życie”. No właściwie to prawda, tylko dotąd jakoś nie chciałam zdać sobie z tego sprawy. Ale warto. Warto przejechać pół świata, postawić swoje życie na głowie, wydać na to wszystkie pieniądze i zaryzykować zdrowiem, może życiem, by zrealizować swoje marzenia. Tu, w najwyższych górach świata, czuje się obecność Boga. Przyjaciółka poprosiła, bym tu wołała do Niego z prośba o realizacje jej życzenia urodzinowego, bo przecież tu mnie musi usłyszeć. No więc chodzę sobie tutaj modląc się, śpiewając (no dobra, fałszując) Jutrznię, a czasem kolędy (no co???) i rzeczywiście czuję obecność Boga. Myślę, że trzeba mielec w sobie dużo egocentryzmu, by chodzić po Górach (śledzić swój organizm, koncentrować się na nim, czego potrzebuje a co mu dolega; samemu podejmować trudne decyzje i wyznaczać sobie cele), ale jednocześnie, by w pełni doświadczyć Gór, trzeba umieć wypełnić je Bogiem, Ludźmi, Przyjaźnią.
27 października, środa
A wczoraj potrzebowałam trochę ciszy i samotności. Rozbiłam sobie namiot tylko dla siebie „w pięknych okolicznościach natury” i długo patrzyłam w rozgwieżdżone niebo. Dziś ruszamy z Pewy (czyt.: Peły) do Ghap (2 160 mnpm). Trasa ma być bajtowa – pięć godzin. Jednak z dwoma odpoczynkami wędrowaliśmy od ósmej do 16tej. Co więcej, Lama próbował nas popędzać, co nas po prostu rozwścieczyło, bo w końcu wiemy ile mamy czasu i na jaki postój możemy sobie pozwolić. Chyba jednak pojął, że to nie ma sensu i nie przeszkadzał mi w fotografowaniu.
Na trasie po raz pierwszy natknęliśmy się na wodne młynki modlitewne. Coś niesamowitego takie młynki. My wykorzystujemy energię wodną do produkcji prądu, a oni do modlitwy. Różne priorytety.
W Ghap ekipa zatrzymuje się w hotelu sąsiadującym ze świątynią (flagi, maski, bęben). Niestety w nocy towarzysza im szczury. Andrzejowi i mnie nie podoba się to miejsce, więc idziemy kilometr dalej. Dogadujemy się z tragarzami innej ekipy, że chcemy spać z nimi w wiacie. Początkowo sądzą, że też jestem porterką, jak oni. Ciągle tu słyszę, że wyglądam na Nepalkę (mongoidalne rysy, czarne włosy, no i ten mój wielki plecak). Gdy jeszcze mówię kilka słów po nepalsku, zgadzają się ze śmiechem (właścicielowi płacimy jak za namiot). Ten wieczór na zawsze zapadnie w mej pamięci. Gotowanie wraz z nimi zupy z kapusty, potem wspólne jedzenie diro (coś jak mamałyga, gotowana mąka) z sisnu (sos z pokrzyw! Baaardzo zdrowy i pożywny); opowieści o Europie, Polsce (pokazuję naszą flagę, zostawiam ulotki o moim mieście); nauka nepalskiego; nowa historia mojego życia (moja mama była Nepalką, ale urodziłam się w Europie); rozmowy z Sherpami o górach, turystach, realizowaniu marzeń; nepalskie śpiewy przy ognisku… no i wszyscy mówią do mnie „siostro”.
28 października, czwartek
No i ekipa postanowiła odpocząć. Wyruszamy o ósmej na trzygodzinną trasę do Namrung (około 500 metrów różnicy wysokości). Czasu mamy co niemiara, więc spacerujemy sobie bardziej, niż wędrujemy z Jerzym i Andrzejem (moja poznańsko – rumuńska ekipa) przez las. Ale co to za las – jeśli oglądaliście „Avatara” to nie musze wam tłumaczyć. Coś nieziemskiego, magicznego… aleja niczym z dzikiego parku typu angielskiego kilkaset lat temu wśród olbrzymich drzew, rzeki, która wyżłobiła sobie koryto głębokości kilkunastu metrów, tworząc fantastyczne konstrukcje skalne… Potem las rododendronowy, cisza i spokój a w oddali ośnieżone szczyty. Chwile doprawdy magiczne.
W południe osiągamy Namrung. Nowy hotel z prądem! Postanawiam skorzystać, by naładować wszystkie baterie. Kilka godzin słońca przeznaczamy na mycie (woda już tylko lodowata), pranie, opalanie (o ile się nie podniesiesz do poziomu wiatru, to jest nawet ciepło). Około 16tej słońce chowa się za horyzontem i włączają prąd (jest tu elektrownia wodna). Wpadam na pomysł, by wykorzystać laptopa. Oglądamy więc najpierw jakiś film, potem polskie kabarety a na koniec słuchamy muzyki (szczególnie polskiej), do której niektórzy podskakują dla rozgrzewki. Nie wiem jakim cudem podłoga to wytrzymała, ale rzeczywiście zrobiło się ciepło. Do gniazdek obowiązuje grafik wykorzystania, więc tę noc przeznaczam na uzupełnienie dziennika podróży. Żeby nie zasnąć słucham muzyki, która sprawia, że jeszcze bardziej tęskni mi się za kimś. A tu o zasięgu gsm nawet pomarzyć nie można jeszcze przez dwa tygodnie. Droga zaskakuje, więc tym razem też pozostaje tylko poczekać na to, co przyniesie.
Dwa tygodnie później dowiedziałam się, że tego dnia we śnie zmarła moja mama.

1 komentarz:

  1. Matko, Jezu dorgi. Co można powiedzieć?! Magdalenko nie jesteś sama. Jest mnustwo osób które cię kochają i lubią.

    OdpowiedzUsuń