22 października, piątek
Wyruszamy w trasę o ósmej rano. Droga wiedzie przez dżunglę. Niesamowite doznanie. Przewodnik ostrzega nas, aby nikt nie szedł sam, bo trasa bywa w tym miejscu niebezpieczna, mogą się pojawić dzikie zwierzęta, a pozostawiony bez opieki bagaż bywa kradziony. Dżungla jest piękna, dzika i niesforna.
W południe zatrzymujemy się na obiad w Machhakhdogoon, gdzie nieskończenie długo czekamy na danie składające się z makaronu w kształcie śrub. Obiecywanego sera się nie doszukałam a sos pomidorowy okazał się zwykłym keczupem. Tak to już tu jest. Oczekiwanie na jedzenie wypełniłam sobie urządzając pranie – przy studni trzeba było ustalić z miejscowymi kobietami zasady dostępu do wody. Gdy odpalam laptopa Hanka pyta czy mam Internet! Dobry żart. Obserwujemy miejscowych cieśli, którzy pracują jak ci przed setkami lat.
Koledzy tworzą teorię oczekiwań. Twierdzą mianowicie, iż za sumę, jaką wnieśliśmy, by móc odbyć ten trekking, ścieżki powinny być wygładzone, a umyte dzieci powinny nas witać przyodziane w stroje ludowe. Tymczasem ludność tubylcza jest zazwyczaj umorusana a dzieci krzyczą „namaste” (dzień dobry) dodając „pen”, „czokled”, „słit” lub „biskid”. Więc my także składamy ręce jak do modlitwy, odpowiadamy „namaste” i dodajemy no pen, no czokled…
Około 18etj robi się ciemno. Mamy więc 12 godzin dnia i kolejne 12 na sen. Jednak dziś wieczorem docieramy do Totopani. Spanie znowu w kurniku, ale miejsce jest niesamowite. Wciśnięte miedzy skałami do tego stopnia, że osoby z klaustrofobią maja kłopoty. Najważniejsze jednak, że „totopani” oznacza gorące źródła. Obecnie działają dwa źródła – letnie i gorące. Gdy wskakuje pod to drugie, czuje, że niełatwo będzie mnie stamtąd przegonić. Zapada zmrok a ja nadal okupuję ten prysznic z gorącym hydromasażem. Dopiero marszcząca się skóra i głód mnie przepędzają. A to jeszcze nie dosyć rozkoszy na ten dzień! Chłopaki upolowali limonki i na dobranoc robimy sobie pyszna herbatkę z czymś co nazywamy cytryna – brzmi bardziej luksusowo.
23 października, sobota
Budzę się przed świtem i pędzę pod gorący prysznic. Aby rozgrzeszyć moje zuchwalstwo gotuję wodę na musli i herbatę. Gdy wstaje Andrzej jemy śniadanie w gorących źródłach. Wzbudzamy niemałą sensację – nie pierwszy raz i nie ostatni na tej wyprawie.
Dzisiejsza wędrówka również dostarcza nam niezapomnianych wrażeń. Widoki są piękne, napotykamy kaktusy, malownicze przełomy rzeki. Wspinamy się stromo pod górę, najczęściej malowniczymi ścieżkami, ale czasem po drągach, po urwiskach skalnych. Dopiero w południe, po pięciu godzinach marszu, docieramy do Jagat (1410 mnpm), gdzie zaczyna się obszar chroniony, zatem szlak jest bardziej zadbany. Wioska jest malowniczo położona w wąskim przesmyku miedzy urwiskami. Poniżej wioski znajduje się lądowisko, na którym helikopter zostawia wodę.
W drodze mam okazje porozmawiać z naszym przewodnikiem o jego życiu. Okazuje się, że przewodnikiem jest dopiero od trzech lat i po raz czwarty idzie ta trasą. Wcześniej pracował jako urzędnik w Emiratach Arabskich. Jest w moim wieku i doświadczenie górskie zdobył w czasie studiów. Gdy wrócił z Dubaju, by zając się chora matką, postanowił je wykorzystać w pracy. Zachwyca się jaka to jestem twarda, że sama niosę swój plecak (rzeczywiście nie spotkałam białego turysty z dużym plecakiem i często wzbudzam sensacje wśród miejscowych). Dopytywałam, jako przewodnik z Polski, o sposób zdobycia uprawnień, ale odpowiedzi były mętne. Podejrzewam więc, że nasz przewodnik nie ma licencji i tak nie do końca jest przewodnikiem. Tym bardziej, że posługuje się nazwami szczytów, których nie ma na mapach, podaje jakieś dziwne czasy przemarszów i niczego po drodze nam nie objaśnia. Jest jednak sympatyczny, pomaga nam jako tłumacz, gdy miejscowi nie mówią po angielsku i kontaktuje się z agencją Niru w sprawie naszych paszportów. Historia z paszportami coraz mniej nam się jednak podoba i nabieramy obaw, że paszportów na trekkingu nie dostaniemy.
Po obiedzie (zapiekane ziemniaki na ostro z dżemem, pycha!) ruszamy w morderczą drogę do Philim. Nasze porzekadło głosi „pilim i nie doszlim”. Ale doszli wszyscy. Miejscowość okazała się czymś niemal na miarę naszego Zakopanego – tylko nie da się tu dojechać, trzeba iść kilka dni na nogach. Zdecydowanie za dużo turystów, komercji i tłoku. Po raz pierwszy dostrzegamy tu domy budowane bez spoiwa – po prostu ściśle ułożone na sobie kamienie. Śpimy znowu w jakimś kurniku- tym razem z Andrzejem i Wojtkiem w jednym pokoju. Jakimi marudami i śpiochami potrafią być mężczyźni!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz