skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

sobota, 13 listopada 2010






29 października, piątek
Postanawiamy nie iść zbyt wysoko, by nie nabawić się choroby wysokościowej (już dziś kilka osób czuło się nie najlepiej). Zatem dzisiaj kolejne 500 metrów podejścia (przewodnik nalegał na tysiąc, zapewne licząc, że wcześniej skończymy trekking) i tylko 4 godziny marszu. Mamy czas, więc rano się nie spieszymy. Zgrywam zdjęcia i filmy z andrzejowej komórki, uzupełniam mp3 (stęskniłam się za muzyką bardziej niż myślałam).
Dzisiaj jest najpiękniejszy dzień trekkingu. Trasa cudownie widokowa, spokojny spacer. Mijamy dzieci bawiące się balonikami – nieodzowny znak, że był tu Krzychu Kryza. Nie potrafię odłożyć aparatu fotograficznego nawet na chwilę: dzieci, ludzie na polach, babcia rzucająca najpierw w krowę a potem we mnie kamieniami… Mijani ludzie uśmiechają się i pozwalają się fotografować. Dzieciaki wybiegają nam naprzeciw – są niesamowicie umorusane i kozy wiszą im z nosów. Nawet murki modlitewne są dziś wyjątkowo duże i fotogeniczne. Ze zwierząt jucznych poza osłami i mułami pojawiają się koniki (bardziej kucyki) i krowojaki (jeszcze nie jaki, mniej mają sierści i mniejsze maja rogi).
Spotykamy policję parkową i po raz pierwszy rozmawiam z nimi – przekonuję się, że są bardzo mili ale bez permitów nie dałoby się tu przejść. Po kilku godzinach dochodzimy do pięknej wioski – pustej, bo wszyscy pracują w polu. Tylko starszy pan sprzedaje jabłka – po 5 rupi za sztukę. Andrzej jest tak szczęśliwy, że kupuje cały plecak (dobrze, że ma przy sobie tylko ten mały).
W porze obiadowej przychodzimy do Lho. Wszyscy już tu są a Jerzy twierdzi, że czeka na mnie jak na zbawienie, bo trzeba poszukać jeszcze jakichś noclegów – pokój jest 7 osobowy a nas jest dziesięcioro. Idziemy więc na obchód wioski i znajdujemy chatynkę tybetańską, której właściciel zgadza się nas przenocować za grosze. Nie mówi po angielsku ale dogadujemy się na migi. Jest tak klimatycznie, że zamiast czterech osób, przychodzi nas szóstka. Zostawiamy nasze bagaże i idziemy do górującej nad okolica gompy z klasztorem. To taka mała aklimatyzacja dla nas – jakies 200 metrów wspinaczki. Szwedzie biegają mali mnisi – obdarci, zmarznięci i w świetnych humorach. Pierwszy raz zwiedzam gompę – wszystko wzbudza moje zainteresowanie: figury Buddy, bębny, chorągiewki i maty modlitewne, zdjęcia Dalajlamy… Zostawiamy ofiarę i wychodzimy za zewnątrz, by obejrzeć zachód słońca. Oblegają nas odziani w czerwone szaty chłopcy, którzy chcą, by ich fotografować. Obserwujemy ich przy kolacji a potem w trakcie zajęć – sprzątają wspólnie podwórko. Starsi nadzorują, młodsi bez szemrania wykonują wszystkie polecenia.
Wieczór spędzamy w tradycyjnej rodzinie tybetańskiej. Klimat jest po prostu niesamowity. Nie ma światła, wiec gospodarze oświetlają łuczywem. Przygotowują tradycyjne jedzenie. Najpierw dostajemy gotowane ziemniaki a potem dalba z resztka tych ziemniaków i różnymi dodatkami. Przychodzi syn gospodarzy – okazuje się, że mnich z pobliskiego monastyru, który mówi po angielsku i opowiada nam trochę o życiu mniejszości tybetańskiej w Nepalu. Strasznie trudne to życie. Uciekli pół wieku temu przed reżimem a tu musieli wszystko zbudować od podstaw. Nawet wykształcenie jest wielkim problemem, bo przecież w wioskach brakuje szkół i nauczycieli. Rodzina szuka sponsora dla 2latka, by jego przyszłość ułożyła się lepiej. Nie potrafimy mu pomóc, więc na razie ograniczamy się do leczenie małego. Jest bardzo przeziębiony, a oni nie mają żadnych leków. Przygotowujemy my aspirynę i witaminy, tłumaczymy jak podawać dziecku. Ale wszystko to jak grochem o ścianę. Wydają się nie dostrzegać związku miedzy zimnem, brakiem ubranek czy butów a chorobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz