20 października, środa
Ruszamy na trekking. O szóstej rano meldujemy się z bagażami w holu naszego hotelu. Oczywiście jest mnóstwo zamieszania – adekwatnie do emocji. Eleganckim busem z agencji jedziemy na dworzec autobusowy, gdzie niektórzy przezywają pierwszy szok. Wszechobecny brud, zamieszanie, zapach nieokreślonego paliwa, przedłużające się oczekiwanie na tragarzy oraz warunki w lokalnym autobusie. To więcej niż niektórzy biali turyści mogą pojąc. A potem było coraz bardziej kolorowo – korki przy wyjeździe z miasta na serpentynach, przy których nasze bieszczadzkie to po porostu przedszkole; ekspozycje nie pozwalające niektórym spojrzeć przez okno, tłok nie do opisania oraz brak drogi. Na wąskiej – bardziej ścieżce niż – drodze mijają się duże autobusy, ciężarówki. Wszyscy ze spokojem przyjmują cofanie i manewrowanie kierowcy tuz nad przepaścią. Niektórzy z naszej ekipy próbują wysiąść i pokonać te trasę pieszo, ale przewodnik tylko się śmieje i każe wrócić na miejsce. Natomiast ja i mój namiotowy partner siedzimy sobie w najlepsze na dachu i robimy cudowne zdjęcia. Wprawdzie trzeba się mocno trzymać, żeby nie spaść, ale radość ludzi, którzy nas mijają oraz nasza własna – bo widoki z dachu naprawdę robią wrażenie – rekompensuje ból dłoni i awanturę kolegi, który nie życzy sobie, żeby ktoś siedział na jego plecaku.
Wieczorem znajdujemy hotelik w miejscowości, z której rusza się na trekking. Myż e to ostatni, bo trekking wokół Manaslu ma być tym dzikim, jeszcze nie odkrytym. Okaże się jednak, ż przez najbliższe dni będziemy mijać regularne wioski. Wprawdzie są tu tacy, którzy czuja się jak w dzikiej głuszy, ale dla mnie to regularna cywilizacja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz