skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

piątek, 17 września 2010

10 września, piątek
Pobudka sporo przed świtem, by zdążyć zobaczyć na brzegu oceanu ewenement światowy - rybaków łowiących ryby z żerdzi wbitej w dno morza. Siedzą na małej poprzeczce na żerdzi łowiąc ryby. Przeważnie rano i wieczorem. A tu rozczarowanie: leje jak z cebra! Próbujemy przeczekać, ale niewiele to daje. Ostatecznie zbieramy się i w mżawce wsiadamy do autobusu, jadącego do pobliskiej Koggami. Mamy namiary na kilka miejsc, gdzie można spotkać rybaków, ale to w Koggami jest najdokładniejsze – obok hotelu Fort. Wyobraźcie sobie, że jest to hotel 7gwiazdkowy a nocleg w nim kosztuje 350 euro od osoby. To więcej niż budżet na całą Sri Lankę nas obojga! Niestety rybaków nie ma. Poznajemy jednak miłego chłopaka – kierowcę tuktuka, a jakże! - który obiecuje za dolara zawieźć nas w miejsce, gdzie zobaczymy prawdziwych fisherman’ów („nie takich dla turystów”) i nie wziąć kasy, jeśli ich nie będzie. Ale są! Przeczytałam kiedyś, że nie ważne ile filmów weźmiesz na Sri Lankę – i tak będziesz musiał dokupić więcej. Dobrze, że ja mam karty pamięci i na bieżąco zgrywam fotki, bo potrafię tu zrobić pięćset zdjęć dziennie! Więc jeśli piszecie do mnie, że po moim powrocie koniecznie chcecie zobaczyć wszystkie, to przemyślcie sprawę :D chyba nawet ja nie będę miała do tego cierpliwości. Zdjęć rybaków zrobiłam chyba ze sto, pomimo deszczowej pogody i żądań niektórych z nich, by im zapłacić. Cóż, coś takiego można tylko wyśmiać.
Wyglądają rzeczywiście niesamowicie, zwłaszcza przy wzburzonym oceanie. Fotografując wchodzę do wody po kolana i chwile później jest mi niemal do pasa. Fale są niesamowite a siła wody powalająca. Jednak lepiej robić zdjęcia z brzegu. Gdy jednak nadchodzi fala deszczu, czas pożegnać ten rajski zakątek. Zaprzyjaźniony już kierowca tuktuka namawia nas na gratisowe wizyty w fabryce przypraw i ziół oraz zakładzie jubilerskim wujka. Zapowiedzieliśmy, że niczego nie kupimy, ale przyznał, że dostaje ubrania za przywożenie turystów a zwiedzanie i degustacja są gratis, więc wszystkim nam to pasuje.
Ogród, który zwiedzamy jest rzeczywiście zachwycający a przewodnik bardzo komunikatywny i zna nazwy po polsku (dostajemy nawet polskojęzyczne ulotki informacyjne). Każdą roślinę nam pokazuje, podaje nasiona i liście, opowiada o właściwościach. Są tam bawełna, trawa cytrynowa, cynamon, akacja, goździki i wiele innych, których spamiętać nie zdołałam i nawet zdjęcia nie pomagają, bo już nie pamiętam co to było. Potem pijemy pyszną, rozgrzewającą herbatkę, do tego kosztujemy ziołowego wina i wąchamy różne specyfiki, po czym dziękujemy i wychodzimy.
Jedziemy do zakładu jubilerskiego, gdzie wytwarza się biżuterię (bardzo przeciętną jak dla mnie, ale w rewelacyjnych cenach) stosując bardzo tradycyjne metody. Ciekawe to wszystko, ale nam najbardziej podobają się obrazy na ścianach. Nasz kolega opowiada, że to malunki na materiale, ż jego przyjaciela a potem jeszcze kilkakrotnie zmienia wersję. Ostatecznie jedziemy do zakładu, gdzie te cudeńka wytwarzają, poznajemy proces produkcyjny, oglądamy wyroby, ale nic dla siebie nie znajdujemy. Wracamy wiec do zakładu jubilerskiego, gdzie udajemy zainteresowanie produktami, by ostatecznie zapytać właściciela czy nie odsprzedałby nam swoich obrazów. Jest zaskoczony, stawia warunki finansowe (do tego obraz, który mi się spodobał jest jakiś specjalny, zaprojektowany dla jego niemieckiej przyjaciółki i w ogóle takich już nie robią), ale ostatecznie osiągamy konsensus i wydajemy ostatnie pieniądze (zostaje nam tylko na bilet i skromny posiłek), odkupujemy obrazy i pędzimy na pociąg do Kandy. Po siedmiu godzinach w trzeciej klasie „ekspresu” dojeżdżamy do miasta, gdzie zaczynaliśmy nasz trip po Sri Lance i gdzie czekają nasze plecaki. Budzimy właściciela i skonani idziemy spać. Przy okazji polecam serdecznie to miejsce:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz