skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

piątek, 17 września 2010

13 września, poniedziałek
Nadszedł czas na zwiedzanie miasta i okolic (w niedziele wszystko było nieczynne a tłumy turystów zniechęcały do odwiedzanie miejsc szczególnie atrakcyjnych). Zrezygnowałam z wyprawy do parku narodowego z powodów finansowych i zaczęłam od wizyty w fabryce herbaty. Najstarsza fabryka w okolicy PEDRO ESTATE akurat nie pracowała (ważna to informacja, że rankiem w dzień po święcie nie ma świeżej herbaty i fabryka czeka na nowe zbiory). To stara fabryka z prostymi maszynami. Najpierw liście zielone wsypywane są do długich koryt na siatkę. Od spodu wentylatorami wdmuchiwane jest powietrze. Liście miękną, podsuszając się. Następuje rolowanie na specjalnej maszynie, sortowanie według wielkości kilkakrotnie. Suszenie w temp. 70 ÷ 100oC na przesuwających się sitach w maszynie. W następnej maszynie rozdziela się suche już łodyżki od liści na zasadzie elektrostatyki. Na obracającym się bębnie łodyżki przylegają do niego, a liście spadają do pojemnika. Proces produkcyjny został zmechanizowany i żadnej magii, uroku w tym nie ma. Ostatnia faza to pakowanie w worki papierowe od wewnątrz pokrywane folią aluminiową. Worki są transportowane do Colombo do firm sprzedających herbatę. Okazuje się, że worek 35 kg herbaty można tu kupić za 35o dolarów, zaś zawrotna cena, z jaka spotykamy się w sklepach to opłata za transport, paczkowanie i oczywiście za logo, czyli markę. Ale wszyscy kupują te sama herbatę, a skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać.
Następna garść informacji o cejlońskiej herbacie? Bardzo proszę (wyszukane w sprawozdaniach ze Sri Lanki):
Na wyspie znajduje się dziś ok. 200 estates, czyli posiadłości należących do różnych właścicieli. Uprawy zajmują ponad 220 tys. hektarów, rosną one od poziomu morza do ok. 2 000 m. Najlepsze herbaty pochodzą z wysokości ponad 1 200 m (tzw. High Grown). Sri Lanka specjalizuje się w herbatach czarnych (ok. 300 tys. ton rocznie), ale jedna z najdroższych na świecie białych herbat, tzw. Silver Tips, także jest produktem cejlońskim. Ręczny zbiór sprawia, że herbata ta jest bardzo ceniona. Trudnią się tym kobiety, głównie Tamilki. Musi to być tzw. zbiór dokładny – zrywane są dwa najmłodsze listki z pączkiem.
Wszystkie gatunki prawdziwej herbaty (trzeba pamiętać, że zioła takie jak mięta czy rumianek nie są herbatą, mimo że tak są nazywane) pochodzą z krzewu Camellia sinensis. Smak i kolor zależą, podobnie jak w przypadku winorośli, od warunków, w jakich rosną krzewy (wysokość n.p.m., pogoda), sposobu zbioru i dalszych procesów, jakim są poddawane liście. W przypadku czarnej herbaty klasyczna obróbka składa się z następujących etapów:
1. Więdnięcie – liście rozłożone na sitach, w temperaturze nie wyższej niż 28°C, w ciągu 16–18 godzin tracą blisko połowę wilgoci.
2. Utlenianie, zwane również fermentacją, której herbata zawdzięcza aromat, smak i kolor – czas trwania zależy od różnych czynników, m.in. pogody oraz wysokości nad poziomem morza, na której znajdują się plantacje (w okolicach Nuwara Eliya trwa ono ok. 2 godz. 50 min). Proces utleniania obejmuje: rolowanie zwiędłych liści w specjalnych maszynach (ok. 20 min), dzięki czemu „uruchamia” się w nich proces fermentacji, następnie rozdrabnianie (11 min) i leżakowanie na tzw. stołach fermentacyjnych do końca ustalonego czasu utleniania.
3. Suszenie – herbata trafia na ok. 20 min do pieca z nawiewem, gdzie w temperaturze 120°C zostaje przerwany proces fermentacji. Wysuszona herbata jest pozbawiana włókien i przesiewana na sitach o różnej wielkości oczek. Każda z otrzymanych frakcji ma swoją nazwę. Na Sri Lance największy liść (niełamany) to tzw. OP, czyli Orange Pekoe, drobniejszy to BOPF (Broken Orange Pekoe Fannings) – najczęściej stosowany w torebkach ekspresowych, a jeszcze drobniejszy to DUST (czyli dosłownie pył). Niektórzy złośliwie (i niesłusznie) twierdzą, że to kurz zmieciony z podłogi w magazynie herbaty.
Wielkość frakcji ma wpływ na moc herbaty – pył ma duży kontakt z wrzątkiem i zaparza się bardzo szybko, natomiast duże liście wolniej „wypuszczają” zawarte w nich barwniki i aromaty. Niemożliwa jest więc do uzyskania kombinacja: mocna herbata – duży liść.
Fabryka mnie rozczarowała, ale w towarzystwie spotkanych w autobusie Chinek, szukamy kobiet na polach herbacianych. I są! Właśnie zaczynają pracę. Pozują nam do zdjęć, rozmawiają, oglądają moje truskawkowe kolczyki. Są bardzo uśmiechnięte, fotogeniczne, zgrzyt następuje tylko gdy żądają pieniędzy (to coraz częstsze). Dwa dni czekałam na zrobienie tych zdjęć, ale za pozowanie nie zapłacę.
Potem jadę do Hakgali, gdzie znajduje się przepiękny ogród botaniczny. Niestety właśnie zaczęło lać, niebo zaciągnięte po horyzont a wstęp horrendalnie drogi. Wracam wiec do miasta i wspinam się na Sengali Tree Mountain, porośnięty krzewami herbacianymi. Niestety chmury wiszą nisko, więc widoki niefotograficzne. Zrobiło się zimno i mokro – to dobry czas na uzupełnienie dziennika podróży.
Wieczorem mała Shironi daje pokaz tańca tamilskiego. Jest tak znakomita, że dosłownie odbiera mi mowę. Niestety nie potrafię zgrać filmiku z telefonu, wiec musicie uwierzyć mi na słowo. Gospodyni namawia mnie na oglądanie miejscowego tasiemca serialowego, ale po jednej scenie mogę śmiało powiedzieć: tutejsze są jeszcze gorsze niż nasze! Natomiast długo napawam się indyjskimi teledyskami. Wiele tu naśladownictwa M. Jacksona (jest niezwykle popularny, zapewne dlatego, ż jako czarny odniósł sukces). Wiecie jak wyglądają tańce rodem z Bolywood – więc na teledyskach robią to wszędzie: w dyskotece, na Dzikim Zachodzie, na farmie, na ulicy, w szczerym polu… Stroje i układy choreograficzne są tak żenujące, że nasze boys bandy jawią się jako kultura wyższa. Ale tańczyć to oni potrafią, trzeba im przyznać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz