skąd się wzięłam?

Moje zdjęcie
Jestem śliwką. Tworzono juz teorie, że śliwka była owocem grzechu pierworodnego, a nawet że jego przyczyną. Cóż... w dziecięcym wierszyku do fartuszka spadła gruszka, spadły grzecznie dwa jabłuszka a śliweczka... spaść nie chciała! Bo ja zawsze muszę po swojemu :D
Kiedyś przeczytałam, że każda podróż oznacza pewną filozofię życia, jest jakby soczewką, w której ogniskują się nasze marzenia, potrzeby, niepokoje. Co nas łączy, tych którzy wracamy do domu tylko po to, by przepakować plecak i wrócić na szlak, to fakt nieposiadania dostatecznej ilości pieniędzy, które umożliwiłyby realizację planów. Ostatecznie jednak nie ma to większego znaczenia, ponieważ prześladujący nas demon włóczęgi sprawia, że wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi i tak ruszamy w nieznane, nie dopuszczając przy tym myśli o niepowodzeniu swojej wyprawy. Instynkt wędrowania jest silniejszy od nas samych i choć skazujemy się na ryzyko utraty życia, walkę z samotnością, nierzadko zimno i głód, to robimy to... Człowiek nie jest w stanie żyć, gdy przeżywa coś takiego. Jedyne co nam pozostaje, to po prostu zapakować plecak i być gotowym do Drogi...


Prowadź nas drogą prostą Drogą tych, których obdarzyłeś dobrodziejstwami; nie zaś tych, na których jesteś zagniewany, i nie tych, którzy błądzą.

Keep us on the right path. The path of those upon whom Thou hast bestowed favors. Not (the path) of those upon whom Thy wrath is brought down, nor of those who go astray.

اهْدِنَا الصِّرَاطَ الْمُسْتَقِيمَ صِرَاطَ الَّذِينَ أَنْعَمْتَ عَلَيْهِمْ غَيْرِ الْمَغْضُوبِ عَلَيْهِمْ وَلَا الضَّالِّينَ

piątek, 17 września 2010

6 września, poniedziałek
Rano przychodzimy do zaprzyjaźnionego baru na herbatę z mlekiem, nazywaną tu girte.
Pierwsze sadzonki, przywiezione na Cejlon w 1824 r. z Chin, trafiły do Botanical Gardens w Peradeniya. Musiało minąć pół wieku, zanim herbata zrobiła karierę na wyspie. Pomogła jej w tym zaraza, która w 1869 r. zniszczyła wszystkie plantacje kawy. Szkot James Taylor jako jedyny z plantatorów dwa lata przed plagą obsadził herbatą część swojej plantacji. Okazało się, że herbaciane krzewy świetnie sobie radzą w wysoko położonych rejonach środkowej Sri Lanki. Tak rozpoczęła się kariera słynnej cejlońskiej herbaty.
Ruszamy w drogę klimatyzowanym busem. Sudat jest chyba najlepszym kierowca na wyspie. Towarzyszy nam jego przyjaciel Wigrama, na co dzień kierowca tuktuka, a dziś nasz tłumacz.
Nie są zawodowymi przewodnikami, więc „oprowadzanie” w ich wykonaniu koncentruje się wokół rzeczy… no np. wokół nietoperzy w pięknej świątyni. Gdy pytam o sprawy związane z buddyzmem, np. przedstawieniami Buddy, zaprzeczają właściwie wszystkiemu, co wcześniej na ten temat przeczytałam.
Zachwycają mnie, antyczne według naszego czasu, płaskorzeźby: kochankowie czy niezwykle czułe przedstawienie rodziny królewskiej oraz tron z V wieku, przeznaczony do lezienia. Gdy nasi przodkowie ganiali się po drzewach, tutaj rozkwitała tak ciekawa kultura. I już wówczas miała długie tradycje. To rzuca na kolana.
Zwiedzamy (wstęp płatny osobno ok.2,5 USD) Isurumuni Rajamaha Viharaja (ze starym i nowym domem modlitwy, muzeum, stupa i najstarszym drzewem świata Bo). Święte drzewo wyrosło z sadzonki przywiezionej z Indii w III w. p.n.e. i posadzonej przez syngaleskiego króla Devanampiyatissę. Pochodzi z drzewa, pod którym Budda Siddhartha Gautama doznał oświecenia. Sędziwe konary spoczywają na podporach, dostępu do drzewa broni pozłacane ogrodzenie. Przez 2 310 lat swego życia fikus wypuścił liczne odrośla, które dziś rosną na dziedzińcu jako samodzielne drzewa. Ich konary są owinięte tkaninami w różnych kolorach. Dominuje biały – to prośby o dziecko. Niebieskie i czerwone zawieszają studenci i uczniowie, prosząc o powodzenie na egzaminach.
Zapomnieliśmy kupić butelkowane picie, więc nasi przyjaciele zaprosili nas na lokalne kokosy. Otwieranie ich maczeta, picie soku przez słomkę a następnie wyjadanie miąższu „łyżeczką” z skorupy to nie zapomniane przeżycie.
Następne świątynie zwiedzaliśmy już w ramach naszego biletu. Urzekające SA grupy pielgrzymów modlące się wspólnie, powtarzając niczym litanię nawoływania płynące z głośnika. Mirisewetiya Dagaba a potem znów lokalny drink - tym razem belimal z ziół. Oglądamy te zioła, ale z nam znanych najbardziej przypominają rumianek. Potem zwiedzamy Muzeum Archeologiczne. Jesteśmy już zmęczeni, zbiory – zupełnie zapuszczone i nie chronione wydaja nam się mało ciekawe, aż do chwili gdy pracownik muzeum zaczyna nam opowiadać o… toaletach! Pokazując eksponaty sprzed 2 tysięcy lat opowiada o bidetach, kloakach i systemach filtracji uryny przez trzy kolejne, naturalne filtry: węgiel, piasek i wapień. Zdumiewające! A w Europie odkrywaliśmy wtedy liście na drzewach… Natomiast teraz ich toalety, po irańskich, są rozczarowaniem. Przede wszystkim dlatego, że konsekwentnie stosują typ europejski.
Widzieliśmy wiele stup, np Lankarama Stupa z I wpne, wokół której pasły się krowy. Fotografowaliśmy wiele małp, ale nie przestają nas zachwycać. Ale najciekawsze na koniec zwiedzania. Podjeżdżamy pod stupę – porośniętą o otoczona rusztowaniem. Na tym rusztowaniu mnóstwo ludzi. Oczywiści e pakujemy się od razu na górę! Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Jakieś dziewczyny stoją i nie wchodzą, blokując ruch. Po kilku minutach zostajemy przegonieni przez strażnika, bo to przecież niebezpieczne. Wściekli szukamy innego wejścia i próbujemy jeszcze raz. Tym razem nie oglądając się za siebie niemal wbiegamy po stromym rusztowaniu. Po chwili (jesteśmy już prawie na samej górze) krzyki, każą nam schodzić. Na dole kobiety pokazują nam cegły. Czyli co, z cegłami mieliśmy wchodzić na górę?! I nagle do mnie dociera: ci ludzie siedzą na rusztowaniach i podają cegły na górę. W ten sposób remontuje się stupę. Przypominam sobie, że kiedyś oglądałam program na ten temat. Przez chwilę przyglądamy się pracy wolontariuszy (niemal same kobiety w różnym wieku) a następnie na obolałych nogach (ten szalony sprint pod górę będziemy długo pamiętać, bo ogień w udach nie pozwoli nam o tym zapomnieć) wracamy do przyjemnie klimatyzowanego busa.
Jeszcze kilka pomniejszych stup, wspólna sesja fotograficzna i jedziemy na obiad. Nasi przyjaciele zabierają nas do wykwintnej restauracji (co nie oznacza czystego obrusa!) ukrytej w zaułkach miasteczka, tylko dla lokersów. Już chyba nawet zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić. I do tego, że oczywiście nie pozwolono nam za nic zapłacić. Cóż, pozostaje nam przekonywac samych siebie, że „fajni jesteśmy hej!” i oni też maja jakąś radość z przebywania z nami. W końcu jesteśmy przyjaciółmi, czyli w miejscowym języku „jalua”. No więc jemy. Najpierw fookdewel – taka przystawka z warzyw i mięsa znakomicie przyprawionego(pod warunkiem, że omijasz papryczki czili: Tomek po takiej wypił całe piwo, ja musiałam płukać usta duuuużą ilością wody). Potem „ryż ze wszystkim” (warzywami, owocami morza, kabanosami) i smażone warzywa. Potrawy nie mieściły się na stole, wiec jedzenie zeszło nam do zmierzchu. W trakcie posiłku nastąpiła tradycyjna obrzędowa wymiana adresów a następnie pamiątek: dostaliśmy stare srilansanskie monety
A daliśmy breloczki z banknotami euro jako wróżbę uzbierania przez naszych towarzyszy pieniędzy, wystarczających na podróż do Europy.
A potem pojechaliśmy jeszcze do kilku świątyń. Ale już nie turystycznych, tylko lokalnych. Takich miejscowych, prawdziwych, z nabożeństwem. Zdjęć nie robiłam, bo nie chciałam psuć atmosfery sacrum. Uwierzcie mi jednak, że było to bardzo wzruszające. Ludzie trwający w skupieniu na modlitwie, mnisi rytualnie palący kadzidła… potem błogosławieństwa z malowaniem kolorowych kropek na czole (ja mam białą i czerwoną) i wiązaniem malinek na rękach (my dostajemy plecionki kolorowe, Tomek na prawej ręce a ja na lewej), do którego do obrzędu podajemy nasze imiona. Potem następuje cos w rodzaju komunii w kościele katolickim: wszyscy pochylają w skupieniu głowy, składają dłonie dokładnie tak jak my, mnich podchodzi do każdego, błogosławi i na lewa rękę nakłada wielka łychę czegoś, co smakuje niczym skrzyżowanie kutii i jabłecznika. Pyszne! Dlaczego musiałam przyjechać na Sri Lankę, by jeść takie pyszności w świątyni?!(ok, na Ukrainie zdarzało mi się najeść pyszności w cerkwiach) Poza tym ludzie składają w ofierze owoce: młody mężczyzna stojący obok mnie przyniósł trzy kiełkujące kokosy – wiem, że to prośba o potomstwo. Mnich bierze je na chwile przed ołtarz, po czym odnosi. Rozpromieniony mężczyzna wychodzi. Teraz kilka osób krąży wśród zgromadzonych z tacami owoców – bananów, winogron itp. a ludzie wybierają sobie i zjadają z wielkim apetytem.
Po krótkim reście w hotelu spotykamy się na wieczorną imprezę w „klubie przyjaciół mango”. Z grupą rozbawionych mężczyzn (kto by spamiętał imiona!) wędrujemy na kolejny dach. Właściciel restauracji funduje kilka talerzy lokalnego jedzenia kotu (pocięte tasakiem z wielkim hukiem warzywa, podsmażone, z przyprawami) w różnych odcieniach ostrości i cudowne hopa (hm, miseczka ciastowa to chyba najdokładniejsze określenie) z jajkiem. Były rozmowy, pokaz zdjęć na laptopie z różnych części naszego tripu, śpiewy z grą na wielkim bębnie a nawet tańce. Bo muzyka na Sri Lance jest wyjątkowa…
Po północy pojechaliśmy do kolegi naszych nowych przyjaciół. Dzień wcześniej zmarł jego ojciec i w domu odbywało się czuwanie przed pogrzebem. Uznano zgodnie, że nasza obecność zostanie bardzo dobrze odebrana jako pewnego rodzaju zaszczyt. Ponieważ bardzo byłam ciekawa tutejszych obrzędów przejścia, nie trzeba mnie było długo przekonywać. Na początek przekonałam się, że śmierci towarzyszy zupełnie inna atmosfera niż ta, do której jesteśmy przyzwyczajeni. W drodze nikt nie silił się na powagę i panowała swobodna beztroska. Ulegając nastrojowi dałam się zaprosić do prowadzenia auta. Wyzwaniem oczywiście nie była nowa toyota, lecz ruch lewostronny. A więc po pierwsze, pedały gazu i hamulca trzeba było znaleźć w trochę innym miejscu niż się spodziewałam, ale to było łatwe. Trzeba było nauczyć się obsługiwać skrzynię biegów lewą ręką, a ta prawa wciąż sięgała po drążek tam, gdzie go być nie mogło – przy drzwiach. No i powtarzałam jak mantrę: „lewa, lewa, lewa” - zwłaszcza, gdy po przejechaniu przez rondo – w lewo oczywiście – wszyscy zaczęli wrzeszczeć (okazało się, że dlatego, iż zjechałam na prawy pas). Ups.… Słyszałam od pewnej dziewczyny, że natychmiast przestawiła się na ruch lewostronny, bo to najbardziej naturalne. Ale ja najwyraźniej jestem zlateralizowana skrajnie prawostronnie, więc to zdecydowanie nie dla mnie.
No a teraz o obrzędach przejścia. W noc poprzedzającą pogrzeb w domu zmarłego gromadzą się krewni, przyjaciele i znajomi. Zmarły spoczywa na katafalku w głównej izbie, zaś przybyli wokół domu, w ogrodzie siedzą w grupach i grają w karty, rozmawiają, wspominają zmarłego, jedzą słodycze i piją herbatę. Niektórzy pozasypiali w tuktukach, na ławach. Pozostali nie zwracają na to uwagi, rozmawiają głośno, bez skrępowania, śmieją się. Przypomina to nasze tradycyjne gry podczas czuwania – śmiech ma pokazać, że śmierć nas nie dotyczy, że się jej nie boimy. W domu leży zmarły – tutaj cały w bieli, katafalk tez biały – ale my żyjemy dalej. Sądząc po liczbie zgromadzonych, starszy pan musiał być bardzo znany i ceniony w mieście. Wśród czuwających przeważają – o dziwo – młodzi ludzie. Poznałam córkę zmarłego – najlepsza przyjaciółkę siostry naszego przyjaciela – która pracuje w Kuwejcie. Przysiadła się do nas cała grupa młodych mężczyzn. Wówczas kobiety przyniosły jakieś zioła. Nie był to betel, którego miejscowi zdecydowanie nadużywają i potem trudno się z nimi porozumieć (na szczęście łatwo to rozpoznać, bo maja czerwone usta, a nawet oczy), lecz cos łagodniejszego. Jednak zdecydowanie zabroniono mi tego spróbować. Kobiety przekonywały mnie, ze będę się po tym źle czuła. Źle to ja się czułam już po ostrej papryczce, więc uwierzyłam im na słowo. Tomek jednak, jako mężczyzna, został poczęstowany. Twierdził, że smakuje normalnie (ale jemu smakuje nawet to co mnie pali żywym ogniem!, więc nie ufałabym tej opinii) i działa jak kofeina (kto go tam wie, on kawy nie pija). W każdym razie atmosfera była wystarczająca, by nawet bez kawy czuć się rześko. Wróciliśmy do hotelu o czwartej nad ranem, ale spać mi się nie chciało. Ten dzień trwał 21 godzin, był niezwykle aktywny i inspirujący. Szkoda tylko, ze zakończył się kolejnymi wyznaniami miłości ze strony pana polityka (choć trzeba przyznać, że zachowywał się bardzo poprawnie, łącznie z całowaniem w rękę na pożegnanie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz