5 września, niedziela
Miało być pierwszym autobusem do Anaradhapury – pierwszej stolicy Sri Lanki. Ale czy kiedyś na wakacjach udało Wam się wstac bladym świtem? Po sympatycznej pogawędce z gospodarzem daliśmy się zatem przekonać do pozostawienia naszych dużych, ciężkich plecaków i wyruszenia na północ tylko z podręcznym bagażem. Autobusy. Zawsze istnieje kilka opcji, a te najtańsze i najwolniejsze są z reguły -dla mnie przynajmniej- najciekawsze. Tak więc i tym razem bez wahania wybieramy powolny (139 km w 5 godzin) autobus za 138 rupii, czyli ok. 4 zł. Jak ja lubię te ceny! Obok mnie wykupuje miejsce przesympatyczna pani z dwójka dzięki: małym i jeszcze mniejszym. Wykupuje jedno, więc jak się domyślacie nasza wspólna podróż jest bardzo miła i inspirująca.
Po południu docieramy do Anaradhapury. Od momentu założenia w IV w. p.n.e. Anuradhapura przez 14 stuleci była nieprzerwanie polityczną i religijną stolicą Syngalezów. Starożytne święte miasto z najstarszym na świecie drzewem, klasztorami, basenami i dominującymi w krajobrazie dagobami, zajmuje ok. 40 km2. Zostało opuszczone w 1017 r., niezwykłe ruiny przez niemal tysiąc lat porastała dżungla. Odsłonięto je dopiero w XIX w.
Miasto jest niewielkie, więc nie powinno nastręczać trudności orientacyjnych. Okazuje się jednak, ze wszyscy napotkani mundurowi żują betel, wobec czego mają czerwone usta i oczy oraz problem z odpowiedzią na najprostsze pytania. Natomiast bardzo podoba mi się dworzec. Taki w kolonialnym stylu. Fotografuję rozkłady jazdy, cenniki i zegary. Odnajduje też informację o tanich pokojach gościnnych, więc kwestia noclegu rozwiązuje się sama. Czas na zwiedzanie. Spacerując boczna droga w stronę najbliższych zabytków poznajemy otwartość i gościnność tutejszych ludzi oraz metody remontu tutejszych dróg. Spotykamy tez małpy. Pierwszy raz w życiu obserwuje małpy na wolności. Wiele radości sprawia mi fotografowanie ich. A miejscowym kobietom taką samą radość sprawia obserwowanie nas.
Trafiamy do Muzeum Narodowego, gdzie obowiązują nasze bilety, więc zwiedzamy ekspozycję, mieszczącą się w trzech salach. Następnie, w drodze do Jetavana Dagaba, długo fotografujemy szare małpy, baraszkujące wśród ruin. Mimo ułamanej iglicy Jetavana Dagaba nadal jest największą na świecie konstrukcją z cegieł. Do budowy zużyto aż 93 mln sztuk. Po wzniesieniu przez króla Mahasenę w III w. n.e. mierzyła 120 m, co w owym czasie czyniło ją trzecią pod względem wysokości budowlą – wyższe były tylko piramidy w Gizie. Kontemplując jej urok i rozmiary doczekujemy zmierzchu i fotografujemy ją pięknie oświetloną.
W ciemnościach słyszymy hipnotyzujące odgłosy bębna oraz śpiewy w świątyniach. Oczywiście wędrujemy w tamtym kierunku. Tak trafiamy na rzesze odświętne ubranych pielgrzymów. Przechodzę kontrolę osobistą, zostawiam buty i boso ruszam ku największej świątyni buddyjskiej na Sri Lance - Ruwanneli Dagaba. Potężny „dzwon” mierzy ponad 90 m z iglicą i ma średnicę niemal 300 m u podstawy. Monolit robi wielkie wrażenie. Ludzie wokół modlą się – każdy po swojemu, spacerują, dzieci biegają i krzyczą. Atmosfera jest niepowtarzalna. Mogłabym tu zostać do rana, ale o 21:00 świątynia jest zamykana. Wychodząc przyglądam się rzeźbom dziesiątków słoni oświetlonych setkami płonących lampek olejowych. To tzw. Elephant Wall upamiętniający zwierzęta wykorzystane do udeptywania kamieni w fundamentach.
Czas znaleźć jedzenie. W pobliżu świątyń można jednak kupić jedynie kwiaty (ofiarowywane w rożnych intencjach). Rozważam możliwość przejścia na dietę kwiatową, jednak w końcu udaje nam się znaleźć sympatyczny bar nieopodal naszego hoteliku. Ryż curry po wegetariańsku kosztuje poniżej dolara a smakuje po prostu nieziemsko. Obsługa jest przesympatyczna, rozmowa z innymi gośćmi baru coraz ciekawsza. Przystojny właściciel dopytuje się czy jedzenie nam smakuje, przyłącza się do rozmowy (właściwie przysłuchuje się, bo nie mówi po angielsku) a po chwili proponuje kontemplowanie nocnej panoramy miasta z dachu jego domu. Okazuje się, że to najlepsza miejscówka w okolicy. Tylko stąd widać dachy świątyń, oświetlone ulice i przepiękne, rozgwieżdżone niebo. Brakuje tylko cejlońskiej herbaty, ale ta pojawia się równie magicznie jak rozwija się przyjaźń polsko – sygalska. Już jesteśmy umówieni na śniadanie, a chwilę później na wspólne zwiedzanie świątyń i zabytków w okolicy. Sudat – właściciel baru i znany miejscowy polityk – chce spędzić z nami kilka godzin, by móc osłuchać się w języku angielskim, na naukę którego ciągle brakuje mu czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz